Niemiecki ksiądz w Auschwitz: To byli „moi”. Myśleli, że mają władzę, a byli tacy puści

Poniższa rozmowa jest fragment mojej najnowszej książki „Niemiecki ksiądz u progu Auschwitz”.

Z KS. MANFREDEM DESELAERSEM ROZMAWIA PIOTR ŻYŁKA

Kiedy pierwszy raz byłeś w Auschwitz?

W 1974 roku. To była wizyta w ramach przygotowań do półtorarocznego pobytu w Izraelu z Akcją Znaków Pokuty. Organizacja ta, po niemiecku Aktion Sühnezeichen Friedensdienste, powstała po drugiej wojnie światowej, w 1958 roku, z inicjatywy niemieckich protestanckich chrześcijan, z których część podczas wojny była w ruchu oporu. Mieli oni świadomość, że kiedy to wszystko się skończy, trzeba będzie podjąć jakieś działania, żeby leczyć zranione relacje z narodami, które bardzo ucierpiały i doświadczyły wielkich krzywd. Dlatego ludzie zgromadzeni wokół Znaków Pokuty zwracali się do tych narodów z prośbą: ?Pozwólcie nam zrobić coś dobrego u was?. Jeśli z drugiej strony była otwartość, wówczas niemieccy wolontariusze jechali do danego kraju, na przykład do Francji, Holandii czy Anglii. Próbowano też do Polski, ale wtedy jeszcze był mur berliński, podział Europy na bloki zachodni i wschodni, więc nie było to łatwe.

I co ci niemieccy wolontariusze tam robili?

Na przykład we Francji w latach 1961?1962 budowali kościół Pojednania w Taizé. Z czasem młodzież z Akcji zaczęła także pracować w domach pomocy społecznej i innych instytucjach, w tym wspierających byłych więźniów hitlerowskich obozów i ocalałych z Holokaustu. W latach sześćdziesiątych doszły też wyjazdy do Izraela, gdzie angażowaliśmy się w działalność różnych instytucji społecznych. W moim przypadku była to praca z dziećmi z niepełnosprawnościami.

Jednak przed samym wyjazdem do danego kraju, szczególnie jeśli to był właśnie Izrael, trzeba było się przygotować, żeby mieć świadomość, po co i dlaczego tam się jedzie. Stąd nasza wizyta w Auschwitz. Spędziliśmy tydzień w Oświęcimiu, podróżowaliśmy też po Polsce.

Jakie obrazy zostały ci w głowie z tego pierwszego pobytu?

To były czasy komunistyczne. Pamiętam, że wieczorem w mieście bardzo szybko robiło się ciemno, zamykano sklepy, a na ulicach zbyt wiele świateł nie było. Zamieszkaliśmy w jednym z budynków byłego obozu. Wybudowano go z przeznaczeniem na miejsce rejestracji nowo przybyłych więźniów; dzisiaj wiem, że we wrześniu 1944 roku został tam zarejestrowany jeden transport ludzi skierowanych do Auschwitz z obozu przejściowego w Pruszkowie, a więc obejmujący Polaków zatrzymanych w czasie powstania w Warszawie w 1944 roku. W połowie lat sześćdziesiątych w części tego budynku urządzono niewielki hotel dla osób zwiedzających muzeum, w tym szczególnie dla byłych więźniów i ich bliskich. Warunki były skromne. I my zostaliśmy zakwaterowani właśnie w tych pokojach.

Było to wiele lat temu, ale nigdy tego nie zapomnę. Mieszkałem w pokoju z widokiem na bramę wjazdową, druty, baraki i budynki obozu, gdzie przetrzymywano więźniów.

Cały czas gdzieś w tle, w powietrzu, wisiało przekonanie, że to jest bardzo szczególne miejsce, które nie jest już groźne w sensie bezpośredniego zagrożenia życia dla kogokolwiek, ale ma do opowiedzenia straszne rzeczy. Takie, że wydają się wręcz nierealne, a niestety jednak się wydarzyły.

Po terenach byłego obozu oprowadzali nas pracownicy muzeum i byli więźniowie. Pamiętam, jak pierwszy raz oglądaliśmy zdjęcia więźniów po wyzwoleniu, wyglądających jak żywe szkielety. To oni mi najmocniej utkwili w pamięci. Bardziej niż stosy włosów, o których prawie wszyscy mówią po pierwszej wizycie.

Z tego pierwszego pobytu pamiętam obóz macierzysty i oczywiście ?Arbeit macht frei? nad bramą wjazdową. Birkenau wyraźniej wyryło się w mojej pamięci dopiero podczas drugiej wizyty, kilka lat później. Z tej pierwszej zapamiętałem przede wszystkim trawę. Wtedy, w latach siedemdziesiątych, w Birkenau rosło dużo trawy między ruinami. Kosiliśmy ją i mieliśmy w głowach myśl: ?Über Auschwitz darf kein Gras wachsen!?, ?Niech Auschwitz nie zarośnie trawą!?.

Nie do końca rozumiem.

Po niemiecku, jeśli mówimy, że nad czymś rośnie trawa, to znaczy: można już o tym zapomnieć. My kosiliśmy tę trawę i wiedzieliśmy, że nie możemy zapomnieć, nie możemy puścić w niepamięć tego wielkiego zła.

Mówiłeś, że była to forma przygotowania do wyjazdu do Izraela. W jaki konkretnie sposób miało was to przygotować?

Dla mnie najważniejsze było, żeby się dowiedzieć, co się tam stało. Bo ? trzeba to jasno powiedzieć ? przed tą wizytą w ogóle nic o Auschwitz nie wiedziałem. Ten temat dla mnie nie istniał. Nie mówiło się o nim w szkole ani w domu.

Jak to możliwe?

Wychowałem się w jednym z pierwszych pokoleń powojennych. Miałem nauczycieli, którzy doświadczyli wojny, byli na wojnie i nie potrafili o tym rozmawiać. Druga wojna światowa była tematem tabu. Jakimś rodzajem społecznej traumy. Nauka historii w szkole kończyła się wraz z Bismarckiem ? można powiedzieć: ostatnim niemieckim bohaterem. Ja mieszkałem w Niemczech na Bismarckstrasse. Z waszej perspektywy on oczywiście nie był bohaterem, ale to usłyszałem dopiero wiele lat później w Polsce.

A w domu?

W domu też się o wojnie nie rozmawiało. I właśnie dlatego ta wizyta była dla mnie szokiem. Nagle musiałem się zmierzyć z potworną prawdą o przeszłości. Wiele lat później ojciec mi opowiadał, że wysłałem z obozu list, w którym mocno mu wyrzucałem to, że on ani nikt inny niczego mi o tym nie mówili. To jest tak straszne i tak ważne, a ja nic na ten temat nie wiedziałem! Ojciec bardzo się wtedy bał, że padnę ofiarą komunistycznej propagandy. Takie to były czasy.

Przełom dokonał się razem z nadejściem pokolenia nazywanego pokoleniem ?68. Rok 1968 to dwadzieścia trzy lata od zakończenia wojny. W dorosłość zaczęli wchodzić ludzie, którzy się wtedy rodzili. Pamiętam, że w roku, w którym zdawałem maturę, pierwszy człowiek z tego pokolenia przyszedł do naszej szkoły jako nauczyciel. Miał długie włosy, nie bał się rozmawiać na żadne tematy. To był zupełnie inny świat.

Ta pierwsza wizyta w Auschwitz była dla mnie jak mocne zderzenie ze ścianą. Musiałem się z tym zmierzyć, nauczyć się z tym wszystkim żyć. Dla nastolatka z Niemiec, który dopiero kończył liceum, dotykanie tak trudnej rzeczywistości było ogromnym wyzwaniem. Ale jestem wdzięczny ludziom z Akcji Znaków Pokuty, że nas tam zabrali, bo ? jak się później okazało ? był to dla mnie początek drogi, której się nie spodziewałem.

Wspomniałeś mi kiedyś, że coś bardzo ważnego wydarzyło się w tobie podczas drugiego pobytu w Oświęcimiu.

To był rok 1980. Byłem już studentem. W Polsce dopiero co powstała Solidarność, a za chwilę miał nadejść stan wojenny. W powietrzu dawało się wyczuć coś wyjątkowego. W trakcie tej drugiej wizyty oprowadzał nas Kazimierz Smoleń, były więzień. Chodziliśmy długo po Birkenau, około czterech godzin. Jest tam taka główna droga od bramy do krematoriów i z powrotem na drugą stronę obozu. I ja z tej drogi pamiętam tylko jedno.

Szedłem i cały czas myślałem, że ja tego wszystkiego nie rozumiem, że moje uczucia nie są w stanie tego miejsca ogarnąć, że to za dużo, że czuję się bezradny i nie wiem, co robić. I nagle przyszła jeszcze jedna myśl: a może ja nie muszę wszystkiego rozumieć, tylko trochę? I za to ?trochę? wziąć odpowiedzialność. Dokładnie pamiętam miejsce, w którym się znajdowałem, kiedy przyszła do mnie ta refleksja. To było po drodze od krematorium 5 w kierunku budynku, w którym dziś mieści się kościół wsi Brzezinki.

Co to znaczy: wziąć odpowiedzialność za to ?trochę??

Dotarło do mnie, że nie chodzi o to, żebym wszystko dokładnie zrozumiał, bo nie jestem w stanie ratować całego świata. I że moja odpowiedź nie musi być tak wielka, jak wielkie było zło Auschwitz. Ona może być według mojej miary. Zrobić to, co potrafię, tyle, ile jestem w stanie. W tamtym momencie poczułem wyraźnie, że to wystarczy i to właśnie powinienem starać się realizować.

Pamiętam, że ta myśl mnie nagle bardzo uspokoiła. Z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć, że zapadła we mnie pewna decyzja: żyć tak, żeby móc z czystym sumieniem patrzeć w oczy byłym więźniom. Ale nie jakimś abstrakcyjnym, tylko konkretnym osobom, które spotkam na swojej drodze. Takim jak pan Smoleń, który nas wtedy oprowadzał. Więcej nie muszę, ale tyle powinienem i jestem w stanie zrobić. Dzięki temu wymiar mojej odpowiedzialności stanie się bardzo konkretny i ludzki.

Przenieśmy się na chwilę w przyszłość. Lata później sam stałeś się osobą, która oprowadza ludzi po obozie.

Zanim to się stało, musiałem ukończyć kurs dla przewodników. W tym samym czasie ? to były już lata dziewięćdziesiąte ? pisałem doktorat, również o tematyce związanej z Auschwitz, zdobyłem więc dużo wiedzy i myślałem, że dzięki temu egzamin na przewodnika nie będzie dla mnie niczym stresującym. Było wręcz przeciwnie. Dużo musiałem się jeszcze uczyć. Ogromnie się tego egzaminu bałem.

Dlaczego?

Ponieważ stojąc przed komisją egzaminacyjną, wyobraziłem sobie, że jej członkowie reprezentują byłych więźniów. Ja, Niemiec, mam teraz stanąć przed nimi i mówić o Auschwitz? Czułem, że będą mi się bardzo bacznie przyglądać i badać, czy traktuję ich poważnie, czy naprawdę chcę wiedzieć, co przeżyli i jak to na nich wpłynęło.

Doktorat pisałem o komendancie Rudolfie Hössie. Często pytano mnie, dlaczego wybrałem akurat jego. Jedna była więźniarka, Halina Birenbaum, zapytała mnie kiedyś, dlaczego piszę pracę o tym zbrodniarzu, a nie na przykład o niej. I to też generowało we mnie stres przed wspomnianym egzaminem. Kiedy piszesz doktorat o sprawcy, boisz się, co pomyślą o tobie jego ofiary. Stąd moja obawa o to, czy nie uznają, że traktuję je niepoważnie. Ostatecznie okazało się, że komisja jest bardzo życzliwa. Najważniejsze było jednak poczucie, że przekroczyłem pewien próg, że jestem teraz po drugiej stronie, że odtąd świat więźniów jest także moim światem. Dołączyłem do ?oświęcimskiej rodziny?, która żyje tym miejscem. Trochę jakbym przyjął drugie święcenia, które zmienią sens mojego życia. Trudno to dobrze wyrazić słowami.

Co czujesz dziś, będąc księdzem, który od ponad trzydziestu lat mieszka w Oświęcimiu i pomaga ludziom duchowo przeżyć wizytę w byłych obozach koncentracyjnych i zagłady?

Oprowadzam rzadko, i to tylko te grupy, które same mnie o to proszą, a i tak zawsze jest to dla mnie wielkie wyzwanie. Kiedy to robię, staram się wejść całym sobą w przedstawianą rzeczywistość, mocno wczuwam się w wydarzenia, do których doszło w obozie. Opowiadam o historiach konkretnych ludzi. Robię to w taki sposób, żeby mimo przerażającej prawdy, której tu dotykamy, pojawiał się też aspekt nadziei. Zdarzało się jednak, że podczas takiego oprowadzania docierałem do momentu, w którym nie byłem w stanie kontynuować. Nie mogłem mówić, emocje i wzruszenie były zbyt silne. Szybko zmieniałem wtedy temat, bo wiedziałem, że za każdym razem, kiedy zacznę o tym mówić, będąc w obozie, te emocje najprawdopodobniej powrócą.

Co to były za historie?

Opowiem trzy przykłady. Maria Stromberger była austriacką pielęgniarką. Któregoś dnia do szpitala zostało przyjętych dwóch Polaków zwolnionych z obozu w Oświęcimiu. Od nich dowiedziała się o Auschwitz. Nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała, i dobrowolnie zgłosiła się do służby w Auschwitz, żeby na własne oczy przekonać się, co tam się dzieje. Pracowała jako pielęgniarka w szpitalu dla SS. Przez okno na pierwszym piętrze widziała po jednej stronie krematorium, po drugiej ? druty kolczaste. Zachowały się relacje więźniów, którzy tam z nią pracowali. Kiedy poznała prawdę, zaczęła im pomagać i dołączyła do ruchu oporu w obozie. W pewnym momencie jej życzliwość została dostrzeżona i lekarz SS udzielił jej nagany za ?zbyt ludzkie traktowanie więźniów”.

Po wojnie została aresztowana w Niemczech pod zarzutem kolaboracji z nazistami w obozie i osadzona w więzieniu. Po interwencji polskich byłych więźniów oczyszczono ją jednak z zarzutów, zwolniono z aresztu i zeznawała jako świadek w procesie Rudolfa Hössa. Była cichą, odważną bohaterką. Niestety koniec jej historii jest smutny. W Niemczech nikt nie chciał słuchać o Auschwitz, to wszystko było jeszcze zbyt świeże, ludzie bali się na ten temat rozmawiać. Zmarła w osamotnieniu.

Kiedy stojąc raz przed byłym szpitalem dla SS, chciałem opowiedzieć coś dobrego, zacząłem mówić o niej. Maria Stromberger kiedyś powiedziała, że po wojnie już nigdy nie była szczęśliwa, bo całą miłość zostawiła w Auschwitz. Tego zdania nie byłem w stanie spokojnie powtórzyć. I dalej nie jestem.

A druga sytuacja?

Stojąc przed krematoriami w Birkenau, zacząłem opisywać, co dokładnie tam się działo, kiedy ludzie szli z transportu. Niektórych brano do pracy, a pozostałych kierowano do komór gazowych. Mówiono im, że część zostaje, a reszta podróżuje dalej. Oczywiście to było kłamstwo. Reszta szła na ?prysznic” i już stamtąd nie wychodziła. Kiedy zacząłem mówić o dzieciach z matkami, które też tam kierowano? (cisza).

Często też opowiadam o Maksymilianie Kolbem. Dla więźniów on był kimś niesłychanie ważnym.

Z jakiego powodu?

W momencie kiedy wszyscy byli przytłoczeni terrorem SS i strachem o swoje życie, świadomość, że znalazł się ktoś, kto był w stanie nie myśleć o sobie i dać swoje życie za kogoś innego, wlewała nadzieję w ich serca. To zwycięstwo miłości w świecie nienawiści stało się wielkim symbolem.

Pewien były więzień opowiadał mi, że gdy chodzili wokół bloku 11, mając świadomość, że tam na dole w celi siedzą skazani, a wśród nich jest Kolbe, to im przywracało poczucie godności. Dzięki jego postawie zrozumieli, że jest coś ważniejszego, niż przeżyć. Coś, czego nikt nie może im odebrać. Godność, solidarność i zdolność do miłości ? nad tym oprawcy nie mają władzy. Ten więzień powiedział: ?Dzięki Kolbemu szliśmy przez obóz z wyprostowanym kręgosłupem. My rośliśmy, a esesmani stali się trochę mniejsi i mniej ważni”. Kiedyś próbowałem tę historię opowiedzieć i wtedy też miałem taki moment, że nie mogłem kontynuować. Bo pomyślałem o tych esesmanach i poczułem żal i smutek, że oni byli tacy puści. Myśleli, że mają władzę, a tak naprawdę utracili swoje człowieczeństwo. W pewnym stopniu im współczułem, bo to byli ?moi”.

W jakim sensie ?twoi??

Nie w tym sensie, że mam jakiegoś krewnego esesmana ? z tego, co mi wiadomo, nie mam nikogo takiego w rodzinie ? ale dlatego, że to byli Niemcy. A ja przecież też jestem Niemcem. To są takie trzy obrazy pokazujące, co obóz robi ze mną i we mnie. Może to za dużo powiedziane, ale wydaje mi się, że to wszystko pomaga mi zrozumieć rany, o które tu w najgłębszym znaczeniu chodzi. I po stronie byłych więźniów, i po stronie narodu żydowskiego, i po stronie Niemców. Kiedy spotykam tutaj kogoś, kto stracił w obozie dziadka albo matkę, ale też kiedy spotykam kogoś, kto wśród swoich przodków ma oprawców, to staram się zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby z nim współodczuwać i żeby wyjechał stąd z czymś, co mogłoby mu pomóc. I jeszcze jeden obraz teraz mi przyszedł do głowy, kiedy ci opowiadałem te historie.

Jaki?

Którejś nocy, w okresie kiedy intensywnie badałem życie komendanta, nagle się obudziłem, usiadłem na łóżku i zrozumiałem, że ja też przecież jestem w stanie zabić. Że zło to jest coś, do czego niestety każdy z nas jest zdolny. To w żaden sposób nie usprawiedliwia sprawców, ale jeśli chcemy, żeby piekło, jakie wydarzyło się w Auschwitz, nigdy więcej się nie powtórzyło, musimy pamiętać, że nie ma prostego podziału na ?dobrych nas? i ?złych ich?. Każdy człowiek może robić dobro albo zło. Nigdy o tym nie zapominajmy.

To oznacza, że każdy z nas ma ogromną odpowiedzialność.

O co najczęściej pytają cię Niemcy, kiedy się dowiadują, gdzie żyjesz i co robisz?

Na początku było dużo tekstów w stylu: ?Kiedy wrócisz? Chyba ci już dziesięć lat Auschwitz wystarczy??. Ale teraz już ich nie ma. Słyszałem też: ?Czy twój biskup nie chce cię mieć w swojej diecezji??. Kiedyś może chciał, ale teraz jest zadowolony, że ma ?swojego księdza w Auschwitz?. Czas pokazał, że moja obecność tu ma sens, przestano mnie więc pytać, po co tu jestem, a niektórzy ? o dziwo ? przepraszają, że tu jeszcze nie byli.

A Polacy o co pytają?

Najczęściej na początku o to, jak mi się podoba Polska, co jest trochę dziwnym pytaniem i nie wiem, co na nie odpowiedzieć. Dla mnie brzmi ono tak, jakby można było na nie odpowiedzieć tylko ?tak? albo ?nie?: podoba się czy się nie podoba? A to nie jest takie proste. Są rzeczy, które mi się podobają, i inne, które mi się nie podobają. Zasadniczo dobrze się tutaj czuję. Lubię żyć w Polsce. Dużo się od różnych Polaków nauczyłem. Jednak wobec tak postawionego pytania czuję się nieswojo, bo jednym słowem na nie odpowiedzieć nie potrafię, a jak powiem, że coś mi się nie podoba, muszę to rozwinąć i to może rodzić nieporozumienia. Nieraz o tym myślę, dlaczego Polacy tak często zadają to pytanie. Może nie jesteście pewni, czy Polska w oczach innych jest dobrym miejscem, i szukacie potwierdzenia?

Zastanawiam się też, czy ja w Niemczech pytałem gości zagranicznych, jak im się podoba w Niemczech. Chyba tak. I może któryś gość miał takie same myśli jak ja w Polsce?

A pyta cię ktoś, czy jesteś tu w ramach pokuty za przeszłość, jaką zgotowali naziści?

Polacy często mają gdzieś w głowie to pytanie, ale rzadko je wypowiadają na głos. Jeśli uda im się je zwerbalizować, zadają je trochę naokoło. Na przykład: co robił twój ojciec w czasie wojny? A co dziadek? Na ogół jednak nie poruszają tego tematu, ponieważ uważają, że nie wypada. Żydzi, jak mi się wydaje, mają z tym mniejszy problem i pytają wprost: czy jestem w Auschwitz dlatego, że chcę pokutować za kogoś z rodziny, kto był w SS?

I co wtedy odpowiadasz?

Że moja obecność tutaj nie jest pokutą za przeszłość żadnego konkretnego członka mojej rodziny. Przyjmuję i akceptuję skutki zła dokonanego przez nazistów, które nie zniknęły i mimo że od wojny minęło już sporo czasu, wciąż na wielu ludzi oddziałują. Mam tego świadomość i chcę coś z tym robić, leczyć rany, a nie uciekać. W tym sensie można powiedzieć, że pokutuję za przeszłość mojego narodu.

Co konkretnie masz na myśli, mówiąc o skutkach działań nazistów, które nie zniknęły?

Posłużę się przykładem. Media piszą, że nareszcie, po trzech miesiącach oczekiwania, nowy ambasador RFN otrzymał akredytację i przyjechał do Polski. Trwało to tak długo, bo problemem dla Polaków było to, że jego ojciec jako młody adiutant w ostatnich miesiącach wojny był w bunkrze Hitlera. Jeśli obiektywnie spojrzeć na sytuację, wydaje się, że nie powinno być żadnego sporu, bo to przecież nie nowy ambasador był w bunkrze Hitlera, nie można go więc obciążać żadną winą. Ale tak to wygląda, że w Polsce przeszłość jego przodka jest w pewien sposób obciążająca. Ta trudna przeszłość jest wciąż obecna między nami. Jeżeli Arndt Freytag von Loringhoven chce być dobrym ambasadorem, musi to przyjąć. Zrozumienie, że jest to częścią naszych relacji, będzie właśnie wzięciem na siebie skutków działań nazistów. Są rany, które wciąż nie są zagojone, i nie powinniśmy udawać, że tak nie jest. Gdyby powiedział: ?Ja tam nie byłem, mnie to nic nie obchodzi, nie mam z tym nic wspólnego?, to byłoby niewłaściwe, bo w ten sposób ignorowałby trudne emocje po stronie społeczeństwa, do którego przyjeżdża pracować. Tak ja to widzę.

Ja nie byłem w Auschwitz, nie byłem esesmanem, nie żyłem w tym czasie, nie wiem też o żadnym esesmanie w mojej rodzinie, ale polsko-niemieckie relacje są wciąż naznaczone tą pamięcią. Coraz rzadziej jest to osobista trauma, dziś to raczej zraniona relacja. Część Polaków nie ma pewności, czy może ufać Niemcom, nie wie, jacy oni są. Mając w pamięci, że kiedyś zrobili tyle złego, skąd można wiedzieć, że nie zrobią tego ponownie? Ja to rozumiem i przyjmuję. Mamy takie obciążenie historyczne w naszych relacjach i nie ma co się na to obrażać, tylko trzeba próbować coś robić, żeby odnowić zaufanie między naszymi narodami. To oczywiście jest długi proces. Dobrych relacji nie zbuduje się z dnia na dzień. Potrzebny jest duży wysiłek i konsekwentne działanie. Nie mam z tym problemu. Akceptuję skutki tej rany, którą zadali Niemcy w nazistowskich czasach, i codziennie staram się dołożyć jakąś małą cegiełkę w budowaniu nowych, lepszych relacji.

Zajmujesz się grupami i pojedynczymi osobami z Niemiec, które przyjeżdżają do Auschwitz. Jak reagują na to, co widzą? Z jakimi pytaniami się mierzą?

Wszystko zależy od konkretnego człowieka, na przykład od przynależności pokoleniowej. Ci, którzy pamiętają jeszcze wojnę, to dziś staruszkowie, którzy wtedy byli dziećmi lub osobami bardzo młodymi. Dla nich pamięć wojny jest traumą, oni czują się ofiarami, nie byli wtedy odpowiedzialnymi sprawcami. Pokolenie, które dorastało i studiowało w czasach zaraz po wojnie, często mało wie, ponieważ ? jak wspomniałem wcześniej – o tym się wtedy nie mówiło. Czasem ci ludzie nie znają w ogóle faktów. Na pewno dla tego pierwszego pokolenia powojennego to jest najtrudniejszy temat, ponieważ rodzice na ogół nic im nie opowiadali. Byli szczęśliwi, że mają to wszystko za sobą, budują świat na nowo, nie chcieli obciążać traumatycznymi wspomnieniami swoich dzieci. W szkole również o obozach koncentracyjnych rzadko mówiono, dzieci dorastały więc, nie musząc się mierzyć ze świadomością tego wszystkiego.

Dopiero w latach siedemdziesiątych, w następnym pokoleniu, zaczęto szerzej mówić o Holokauście. Wśród osób, które dorastały wtedy i nieco później, często pierwszą reakcją jest złość, nienawiść do sprawców, czasem własnych przodków, dziadków i pradziadków. Teraz mamy już trzecie pokolenie powojenne. Młodzież, która dzisiaj przyjeżdża do Oświęcimia, urodziła się po 2000 roku. Ci młodzi ludzie rzadziej patrzą na Auschwitz w kontekście więzi rodzinnych; raczej wiąże się ono z tematem ogólnej odpowiedzialności. Stąd ich emocje są inne.

A jest coś, co łączy przedstawicieli wszystkich pokoleń?

Wszyscy mają świadomość, że dla całego świata niemieckość od razu wiąże się z tą mroczną przeszłością. ?Jak ludzie reagują, kiedy widzą nas w tym miejscu i wiedzą, że jesteśmy Niemcami? Co Polacy sobie o nas myślą?? ? często słyszę podobne pytania. Ta obecna rana w narodzie niemieckim nie sprowadza się tylko do tego, że coś w naszej historii się nie udało, było złe, ale dotyczy również tego, jaki jest nasz obraz w świecie dzisiaj, kim jesteśmy w oczach innych.

Spytałeś mnie kiedyś o to, jak reaguję, kiedy ktoś mówi: ?Niemiec to nazista?. Sam bardzo rzadko bywam konfrontowany z takimi sformułowaniami, ale za to często słyszę pytania od innych Niemców: ?Czy ludzie myślą, że my jesteśmy wszyscy tacy sami jak nasi przodkowie, że też jesteśmy nazistami??. Ten obraz i takie myślenie można zmienić tylko przez spotkania, budowanie na nowo kontaktów i zaufania między ludźmi. Dlatego dzisiaj chcę, żeby ci, którzy odwiedzają to miejsce, nie zatrzymywali się tylko na wzruszeniu, ale też zrozumieli właśnie to, że konkretni ludzie popełnili takie zbrodnie, że człowiek jest do tego zdolny, a naszą odpowiedzialnością jest na to zło odpowiedzieć konkretnym dobrem.

W jaki sposób?

Coraz mocniej czuję, że nasza działalność w Centrum Dialogu i Modlitwy w Oświęcimiu jest przede wszystkim próbą działania na rzecz trwałego pokoju. Zachęcamy, żeby nie tylko odwiedzić Auschwitz, ale uczyć się, wyciągać z tego wnioski, uwrażliwiać spojrzenie. Codziennie mam kontakt z ludźmi, którzy odwiedzają to miejsce, powstają nowe międzynarodowe przyjaźnie, nowe sieci kontaktów. Wierzę, że to konsekwentne i cierpliwe budowanie będzie przynosić dobre owoce.

Pracuję nad budowaniem mostów, chcę, aby Niemcy rozumieli lepiej Polaków, Żydów i odwrotnie. Ale staram się też patrzeć szerzej. Spoglądam dziś na przykład z przerażeniem na to, co się dzieje za wschodnią granicą, i pytam siebie samego, jaka jest moja odpowiedzialność, co mogę zrobić na rzecz pomocy ofiarom i pokoju. Tak więc Auschwitz nie zaprasza tylko do mierzenia się z przeszłością, ale też do brania odpowiedzialności za dziś i jutro. Ostrzega nas, żebyśmy nie odwracali wzroku i nie mówili, że coś, co dzieje się na przykład kilkaset kilometrów na wschód od nas, nie jest naszą sprawą.

A słyszałeś kiedyś, jako ksiądz i Niemiec, że nie powinieneś tu być?

To, że moja obecność w Auschwitz jest niestosowna, słyszałem raz od niemieckiej dziennikarki. Skrytykowała, że ksiądz Niemiec przyjeżdża tu, pracuje na żydowskim cmentarzu i jeszcze pisze ?kontrowersyjną? pracę na temat komendanta. Od ludzi, z którymi mam bezpośredni kontakt, prawie zawsze doświadczałem wsparcia. Oni rozumieją, dlaczego tu jestem.

Byli więźniowie mają do mnie zaufanie i to jest chyba najważniejsze. Czasem, kiedy przyjeżdżają do Auschwitz na jakąś uroczystość, ja odprawiam dla tych, którzy są katolikami, mszę i mówię kazanie. Czuję się zawstydzony, kiedy mówią mi, jakie to dla nich ważne, i wyrażają wdzięczność za moją obecność u progu Auschwitz. Podobnej wdzięczności doznaję też ze strony żydowskiej.

To mi podpowiada, że warto tu trwać. Ale niczego nie chcę robić na siłę. Jestem tu dla ludzi. Jeśli kiedyś ktoś mi powie, że moja obecność jest problemem, to nie będę się trzymać tego miejsca za wszelką cenę. Na razie na różne sposoby dostaję potwierdzenie, że obecność niemieckiego księdza w Oświęcimiu ma sens. Dlatego wciąż tu jestem.

***

Powyższa rozmowa jest fragment mojej najnowszej książki „Niemiecki ksiądz u progu Auschwitz”, która ukazała się nakładem wydawnictwa ZNAK.

Zdjęcia: Sebastian Nycz